phoca_thumb_s_szczyt2Znajdujące się na terenie północno-wschodniej Tanzanii Kilimandżaro jest najwyższym szczytem kontynentu zwanego „Sercem Gondwany”. Cały masyw góry jest wygasłym wulkanem, składającym się z trzech wierzchołków: Shira (3943 m n.p.m.), Mawenzi (5150 m n.p.m.) oraz Kibo (5895 m n.p.m.), którego kulminacja jest punkt Uhuru Peak („Szczyt Wolności”).
 
Otoczona sawanną góra ma blisko 80 km długości i 45 km szerokości. Walory Kilimandżaro dostrzeżono już w 1921 r., zakładając na jego obszarze rezerwat przyrody. W 1973 r. tereny powyżej granicy drzew (około 2600 m n.p.m) przekształcono w Park Narodowy Kilimandżaro i 14 lat później wpisano na listę światowego dziedzictwa UNESCO, by chronić roślinność piętrową oraz lodowce. Współcześnie formy lodowcowe stale występują tylko na wierzchołkowej kalderze Kibo oraz na jej obrzeżu. Największy z nich – Lodowiec Penck – ma około 2,4 km długości i rozlewa się w dół zachodniego zbocza do wysokości około 5000 m n.p.m.
 
Każdy potencjalny zdobywca Kilimandżaro powinien dotrzeć do znajdującego ok. 40 km od podnóża góry miasteczka Moshi, w którym należy dopełnić wszystkich formalności związanych z wejściem na szczyt. Płaci się tam za zezwolenie na wejście do Parku Narodowego, za przebywanie na jego terenie oraz za wynajęcie tragarzy.
 Recesja lodowców, krucha skała oraz wysokie opłaty wejściowe sprawiły, iż masyw przestał być atrakcyjny dla alpinistów. Mimo to góra określana czule „Kili”, będąca jednym z filarów Korony Ziemi, rocznie odwiedzana jest przez kilkadziesiąt tysięcy turystów. Na szczyt prowadzi sześć dróg trekkingowych o różnych stopniach trudności. Są to drogi: Marangu, Mweka, Umbwe, Machame, Shira i Loitokitok. Prawie 90% wspinających się na Kilimandżaro wybiera drogę Marangu, która z racji najbardziej rozbudowanej infrastruktury (ścieżki, hotele, restauracje) potocznie określana jest „drogą turystyczną” lub bardziej dobitnie „Coca Cola Route”. Pomimo braku trudności technicznych, znaczna wysokość sprawia, że tylko połowa amatorów wspinaczki osiąga wierzchołek Kilimandżaro. W większości przypadków za porażkę wyprawy winę ponoszą sami turyści, często źle do niej przygotowani pod względem kondycyjnym i sprzętowym. Szczególnie niebezpieczny jest dla nich brak aklimatyzacji na dużych wysokościach. Ciężko jednak długo adaptować swój organizm, gdy za dzień przebywania w parku należy uiścić opłatę w wysokości ok. 150 USD, powiększoną dodatkowo o kwotę za obowiązkowego przewodnika. Planując wyprawę na Kilimandżaro musimy zatem liczyć się z wydatkiem ok. 1500 USD.
 
„Whisky Route”
 
Do wejścia na Kilimandżaro wybraliśmy trasę niejednokrotnie określaną mianem najpiękniejszej drogi prowadzącej na spotkanie z „hemingwayowskimi śniegami”, mianowicie  Machame Route. Ze względu na większe trudności trekkingowe, nazywa się ją także „Whisky Route”. Prowadzi ona przez rozbudowany układ pięter roślinnych: stepy, rzadkie i suche lasy, wiecznie zielone lasy górskie, łąki górskie aż po wieczne śniegi. Po zakupieniu dodatkowego ekwipunku (pożywienia oraz kerozyny) i dotarciu do bramy Parku Narodowego Kilimandżaro (1800 m n.p.m.), byliśmy gotowi rozpocząć przygodę z „Top of Africa”. W trekkingu towarzyszyli nam Rafał Olszewski i Łukasz Rębisz, studenci z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, oraz Mariusz Śliwka, reprezentujący klub wspinaczkowy z wyspy Jersey.
 
U podnóża wulkanu
 
phoca_thumb_s_szczyt3Po typowo brytyjskim śniadaniu w hotelu w Moschi, nasza piątka wraz z przewodnikiem wyruszyła w kierunku bramy parku Marangu. Tam na miejscu, bardziej z przymusowych restrykcji niż realnej potrzeby, dobraliśmy pięciu tragarzy. Pozostała nam jeszcze tylko przykra formalność w postaci opłaty za przebywanie w Parku i już mogliśmy wyruszyć na spotkanie z Kilimandżaro.
 
Początkowo trasa biegła wilgotnym lasem równikowym i pomimo że ścieżka była wydeptana (dzięki czemu nie musieliśmy z maczetą przedzierać się przez gęstwinę zarośli) to jednak doznania w obcowaniu z egzotyką terenu wywarły na nas ogromne wrażenie. Pierwszy obóz Machame Camp (3000 m n.p.m.) rozbiliśmy wśród pokrytych żółtym mchem drzew, tuż nad poziomem dżungli. W bezchmurną, cichą noc mogliśmy obserwować pokryty śniegiem, otoczony rozgwieżdżonym firmamentem, wierzchołek „Kili” i wsłuchiwać się w często przerażające odgłosy dobiegające z dżungli. Kolejnego dnia, po mozolnej wędrówce (blisko 8 km wśród egzotycznych roślin) dotarliśmy do potężnego wywłaszczenia terenu, zwanego Shira Plateau, gdzie wśród kamienistej polany znajduje się drugi obóz: New Shira Camp (3720 m n.p.m.). W miejscu tym trasa łączy się z najdłuższą drogą trekkingową biegnącą na wierzchołek Shira Route („Białej Góry”). Po zmierzchu, w świetle księżyca, mogliśmy obserwować schodzący z zachodniego zbocza największy lodowiec Kilimandżaro oraz znajdujący się za naszymi plecami wulkan Mount Meru.
 
Trzeci dzień trekkingu upłynął na tzw. „czynnej” aklimatyzacji. Wśród przypominających krajobraz księżycowy form wulkanicznych trawersowaliśmy zachodnio-południowe zbocze wulkanu i dotarliśmy do nierównej polanki, na której mieścił się kolejny obóz. Barranco Camp (3900 m n.p.m.) – umiejscowiony został wśród olbrzymich głazów oraz gigantycznych rozmiarów starców olbrzymich (Senecio kilimanjarii). Jest to ostatni obóz gdzie można odpocząć i zregenerować siły przed atakiem szczytowym. Wyżej będzie to już niemożliwe.
 Na zdobywanie ostatniego odcinka Kilimandżaro wyruszyliśmy wcześnie. Początek trasy biegł skalnym, stromym urwiskiem Barranco Wall (z ang. Ściana Wąwozu), za którym w małej dolince znajdował się ostatni na trasie strumień. Zatankowaliśmy więc do pełna wszystkie bidony (kilka litrów na osobę).  Dobre samopoczucie sprawiło, że nie zatrzymaliśmy się nawet w tzw. połówkowym obozie Karanga Valley (3950 m n.p.m.p). W godzinach popołudniowych osiągamy Barrafu Camp (4600 m n.p.m.), z którego mogliśmy zaatakować Uhuru Peak. Obóz składa się z szeregu małych obozowisk, rozproszonych na długości blisko 100 m. Wyśmienita pogoda, która towarzyszyła nam do tej pory (nie licząc codziennych, popołudniowych deszczy zenitalnych) nagle zmieniła się w czarne burzowe chmury. Takie warunki nie sprzyjały regeneracji sił, a czekała nas bardzo krótka noc. Plan zakładał, by wcześnie położyć się spać, lecz mocny świszczący wiatr, ulewne opady deszczu i huk błyskawic sprawiły, że udało nam się to dopiero po godzinie 21. Krótki i płytki sen dokładnie o północy przerwał budzik.
 
Atak szczytowy
 
phoca_thumb_s_szczyt1Rozsuwając namiot dostrzegliśmy na zewnątrz pogodę, która w ogóle nie zachęcała do wyjścia z ciepłego śpiwora. Wszystko wokoło spowiła drobna warstwa śniegu. Jednak tej chwili służyły poprzednie trzy dni wytężonego wysiłku. Znaleźliśmy więc w sobie siłę by pokonać „lenia” i zaczęliśmy przygotowywać się do akcji szczytowej. Dokładnie o godzinie pierwszej w nocy wyruszyliśmy w kierunku szczytu. Ścieżka stopniowo wspinała się dosyć stromą grzędą skalną. Przed świtem, gdy atmosfera jest najbardziej wychłodzona, znaleźliśmy się w mlecznej chmurze, która obniżyła temperaturę powietrza do kilkunastu stopni poniżej zera. Nawet przez kurtkę puchową było czuć przenikliwe zimno. Było już jasno, kiedy doszliśmy do miejsca zwanego Stella Point (5685 m n.p.m.) tuż nad obrzeżem krateru Kibo. Tutaj nasza trasa połączyła się z „Coca-Cola Route”, i z tego powodu ostatni odcinek (ok. 1 godziny) pokonaliśmy w międzynarodowym tłumie. Śnieżyca nie ustępowała, a my powoli wspinaliśmy się coraz wyżej. W końcu, około godziny 9:00, doszliśmy do charakterystycznego znaku:
CONGRATULATIONS. YOU ARE NOW AT UHURU PEAK, TANZANIA, 5895M AMSL.
AFRICA'S HIGHEST POINT.
WORLD'S HIGHEST FREE-STANDING MOUNTAIN.
ONE OF THE WORLD'S LARGEST VOLCANOES.
WELCOME.
 
Byliśmy na najwyższym punkcie Afryki, „Szczycie Wolności” – Uhuru Peak (5895 m n.p.m.). Pogoda zaczęła się poprawiać, a z chmur zaczęły się wyłaniać lodowce Kilimandżaro. Po kilkunastu minutach niebo było zupełnie czyste, chmury kłębiły się już tylko poniżej 5000 m n.p.m. a przed nami rozpościerały się znane na całym świecie „śniegi Kilimandżro”. Przypominające olbrzymie bryły lodu, diametralnie różnią się od lodowców górskich Alp czy Himalajów. Słońce zaczęło przygrzewać coraz bardziej, więc po godzinnym przebywaniu na szczycie rozpoczęliśmy zejście. Bezchmurne niebo towarzyszyło nam do Stella Point, gdzie weszliśmy w chmury. Teraz czekał nas nieprzyjemny fragment drogi prowadzący ogromnym usypiskiem z kamieni, pokrytym grubą warstwą topniejącego i mokrego śniegu. Po dotarciu do naszej bazy (Barafu Hut), zrobiliśmy godzinny odpoczynek przeznaczony na posiłek i pakowanie całego sprzętu, po czym ruszyliśmy w dół, drogą „Mweka Route”. Zejście prowadziło ponownie przez „księżycowy” krajobraz z olbrzymimi polami pełnymi wulkanicznych form. Po ok. 4 godzinach doszliśmy do miejsca noclegu, położonego już w strefie lasu tropikalnego na wysokości 2900 m m.p.m.
 
Kolejny dzień to dalszy ciąg zejścia do bramy parku, którą osiągnęliśmy w godzinach przedpołudniowych. Po załatwieniu wszystkich formalności i odebraniu pamiątkowych dyplomów, wsiedliśmy do samochodu, który zawiózł nas do hotelu w Moshi. Po zmierzeniu się z „Whisky Route” przyszedł czas na afrykańskie piwo o wdzięcznej nazwie Kilimandżaro.
   
"Korona Ziemi" Michał Apollo, Marek Żołądek „Konspekt”
!-- Global site tag (gtag.js) - Google Analytics -->